FORMAT LITERACKI nr 4

Wybór Eona

Roger Piaskowski

Dariuszowi Milińskiemu, Noemu z Pławna

Tu w kaczawskiej Górzynie nawet dziura w niebie nie okazuje litości. Raz bliżej jest, raz dalej, raz opoka skalista, to znów wioska z kirchą przy drodze, zamkiem lub dworem rycerskim herbami upstrzonym i blankami; domy zaś: każdy przepastny, kwokowaty, ciąży izbami, pękaty szachulcem jak kratownicą czarną, pcha się na drogę, że cofnąć nie da rady. Nagle spod nóg nasyp ucieka. Żelazna droga wpada i wychodzi z góry pociąg: postukuje, pogwizduje. Z tego to nic dobrego nie wyniknie, albowiem na lud boży pogwizduje. Ludziska, co on zagwiżdże, to do drogi się zrywają, w górze samych ognistych deszczy wypatrując. Bez przyszłości ich życie, bez nadziei ich pociąg wielki, dymny a ciemny, ciał i prochu, i krwi niesie w sobie, dusze zatruwając. A ludzie? I tak co innego widzą przez szkło łzawe, inne okna im świat otwierają: jedni wykopani z domów za grzechy nie swoje, drudzy, niby wysiadają, ale wykopani po kościach i po duszy rozjeżdżeni, jako bydło zwożeni, też na coś czekają.

Zapragnąć. Zapragnąć z całej duszy – natęża myśli Eon – a w oczach jego, pełnych po brzegi, woda przejrzysta, co głębokością tchnie ku światu ziemskiemu; jakaś wizja się rodzi, jakiś duch z wieczności ku niemu zapada głęboko, szeroko, a może i głębiej. Z całej duszy pragnie, ale pamięć – cóż to za gaduła! – na plan pierwszy się wysuwa i figle płata. Jest pamięć życia, zebrana na tym padole, zebrana do kupy. Ale żeby wszystko spamiętać! Wszystko napotkane? Twarze, nazwiska, stroje, pogody i adresy? Zbiera Eon pamięć jak śmieciarz i bezdomny. Nie szabrownik, bo ten za pieniędzmi i za złotem się ugania, łudzi się szczęściem nie swoim. Eon nie przepuści żadnej rzeczy wyrzuconej, porzuconej, potrąconej, zagubionej, niepotrzebnej, jakby wszystko było w rzeczach, i ojczyzna była, i ojciec, i matka, i dach urodzenia, i kochani, i podziwiani wciąż, dalej, kochani w tej pamięci, która ocala, lecz krucha jest: tłucze się, dziurawi, trawą zarasta, w proch i na wiatr rzucona, w popiół, w nicość. Zbiera Eon, gromadzi, ocala. Belki z rozbiórki proszą go o zabranie, kamienie z progów wdzięczne mu są; bywa, okiennicę, drzwi bez klamek, a nawet krzesło na trzech nogach przyda się pamięci. Zbiera po tamtych. Po smuteczkach i obecnościach się przechadza, a co zebrał, to przytula. Wiedzą, że ich wypatruje: drogi polne, puste stodoły, kapliczki przydrożne, rowy i cmentarzyki drzewami przykryte i zakryte, strychy jeszcze niezniesione i piwnice, i krypty pełne trucizn i zlepionych monet grynszpanem strojnych. Wypatruje i znosi. A już ze dwieście Chrystusików przytargał z rozwalonych, zburzonych, zabranych, zniesionych, z cmentarzy, z dziur i sztolni, z szałasów poszukiwaczy złota i od handlarzy niemczyzną, z krzyży stalowych, celtyckich, z ołtarzyków z daszkami drewnianymi, rzezanymi w ornamenty. Skleja, czyści, bejcuje, lakieruje, i pod dach, pod strop, na pokład przynosi, aby się odnalazły, do siebie przytuliły jak w rodzinie, gdy on, dalej łażąc po ziemi, pamięć z rzeczy wydobywa, dom dla Pamięci szykuje, rąk dla Pamięci nie żałuje. Są Chrystusiki małe i duże. Zbiera je Eon i społem gromadzi: drewniane, żelazne, gipsowe, malowane, papierowe, rzezane, lipowe, i blaszane, zbiera do kupy i przed Ojca grzędą składa, a każdy Chrystusik powieki zaciska, aby nie widzieć, lecz aby pamiętać i pamięć oglądać. Skrzydlate są znaki i cienie tych znaków na sklepieniu i na pokładzie. Wzbiły się Chrystusiki w kluczu, aby Eon miał od Boga odpowiedź. Wielkie jest Pytanie o przyszłość wygnanego, a uciekającego, z pogromów ocalonego człowieka w napięciu. Napięcie siedzącego na walizkach. Napięcie samotnej matki z głodnym dzieckiem na ręku.

A ona pęka w szwach jak beczka. Krajobraz jak beczka, i ona z klepek wyklepana ściśle, z desek i belek wystawiona na Pławno, czeka. A kościół, kuźnia, drogi i domy, okolica, drzewa pamiętliwe, stare do niej szumią, do niej się przymierzają. A dziób jej ostry, gotowy pruć i wodę, i lód, kadłub brzuchaty, nażarty. Zbiornik w jego brzuchu? Zbiór tak, ale w nim upominki ludu bożego, wspominki za dawne, za żywych onegdaj, tu, naokoło, co zniknęli, a przecie na świat przychodzili w domach tutejszych, dworach i pałacach, a ich nie ma, rzeczy po nich mają zaś swoje przytulisko z całej dziedziny, z całej prowincji Gór Olbrzymich i mniejszych ziem, Kaczawą przeoranych. Eon wypełnia, spaja, to, co kiwa się i rozstępuje, mocuje nazad. Z czego ma być Pamięć? – pyta i robi swoje. Skleja, wypełnia i napełnia. Naczynia i urny, mury i ściany, ręce i głowy świętych przytwierdza. Ma być pełne, wypełnione brzuszysko: zbiór ocalonych i ubogich, żeby puste zostało zapełnione i nie zmurszało w perzynę. Lud przesiedlony zakończył opowieści, pokolenie z wagonów bydlęcych wyzwolone, już wróciło na łąki domowe, do raju; śpiew jego będzie słyszany teraz i na wieki, kiedy z czarnej płyty pamięć zagra do tańca. Aby kolejowe pochówki, żelazne szyny, podkłady smolne, odnowione, wróciły, stukając kołami, wagonami, składami.

Pławna/Schmottseiffen: chmurne, wersami w języku niemym drukowane, pocztówkami bez papieru i dotyku złowione w sieci, jak skarby Ducha Gór, jak przypowieści z minionego raju, w języku niemym, w piśmie niemym, na wiatr, na pożogę, na finis heimatu, po zarazie, po Apokalipsie.

Eon widzi przestwór. Przestwór na niego z góry poziera, a on w dole. Ale jego pragnienie, jego zamiar, to przekroczyć Przestwór. Czasu kształt kolisty zamknąć i na szerokie wody – wody otulające, wody zasilające – wyprowadzić korab. Jego synowie w swojej odrębności: Kazek idzie z rybą w rękach, przez zapłocie zmierza do domu, rybę niesie na obiad. Drugi syn, rudy Jańcio, kij w stawie moczy, lecz ryby nie łowi, księżyca sierp z wody wyciąga. Po co? A jego zacne kobiety, rodzicielki, karmicielki, domownice spolegliwe, tylko gości zapraszają, turystyką zajęte, grosza nie marnotrawią. Eon usta otwiera: zadziwiony, wzruszony. A ona pęka w szwach od przybytku. Dom w niej oceaniczny do rejsu gotowy. Słupowo-więźbowa konstrukcja, łętkowa, o pokładzie z belek i desek, strop z dawnych domów, mocny, smołowany, zbity gwoździem, zdrowy, choć z rumowiska, z ruin, pamięcią smołowany na burtach, płasko zadaszony z oknami na górnym pokładzie. Wnętrze jak nawa słupami dzielona, żywicą sosen i świerków pachnie. Pachnie więcej, bo stoi ziołami i kadzidłami, które zielarki pomazane świętobraniem z karkonoskich dolin i łąk, polan i ogrodów, pod stropem, swobodnie jako duchy zdrowotne, swymi papilariami rozmieściły, aby rany i choroby, ciała i umysłu, koiły. Pięknostan tutejszy to dziedzictwo na ugorze, porzucone księstwo, zawłaszczone, wygnane i opuszczone, aby się dokonało uwłaszczenie oszukane, bezbożne z ich przewiny, z ich dziedziczonej we krwi ziemi tutejszej przewinie, za to, że siebie ponad Góry Olbrzymie, i nad Boga w niebiesiech, na hakenkrojcach umęczyli.

Wypchane, wydrążone jest ptactwo ludzkie, muzykanci majowi, cienie utrwalone w izbach, na weselu i w pracy, manekiny zawieszone, fruwające welonami akty małżeńskie, gdy pod pierzyną, gdy po zdmuchnięciu, mąż i żona stają do przymierza. Rój letni, chmura, klucze gęsi na sklepieniu. Klucze w chmurze, zakrzepłej w śpiewie i modlitwie, sztylety rzezane w sercu Maryi Bolesnej, wciąż krwawe maki bezsenne. Bolesne patrzenie w horyzont: za pagórki, pola, pastwiska i rzeki. Pamięć boli i zachwyca, gdy nad wieżami skrzydła samolotów wachlują, niby orły czarne, stalowe z Czerwonym Baronem w kabinie pilota, z ambasadorami, hrabiami, szlachcicami w ucieczce, w porzuceniu dóbr ziemskich, w wierności führerowi. Bombowa cukiernia z lukrowanych ciast, fontann kwietnych, koncertów wagnerowskich, skazanych na ukrycie łupów, pociągów, skrytek, zawalisk, lochów kośćmi niewolników obłożonych, niby wałem ziemi przeklętej, ziemi zdobytej, zdradzonej, porzuconej, oddanej diabelskiemu sojusznikowi. Plugawe mundury, plugawione na ludziach, swastykami gardła przerznięte, azali są niemi w płaszczach, w surdutach, w kufajkach? Błyskawice, sztandary w łopocie, łopoczące werble… To się wlecze: marsz i śpiew morderców. Marsz depczących! Cienie wciąż maszerują. Jeszcze słychać rzężenie. Jeszcze się unosi „Deutschland, Deutschland über alles!”. Czy poszli? A my po co? Już zawstydzeni mową swoją, łachmanami swemi i niedostatkiem, czekamy, aby tylko dzień się skończył, i sen nam godność ludzką przywrócił. – A zatem ja, Eon, budowniczy i przewodnik dusz i duszyczek pamiętam, gdy oni tam z góry strącają gwiazdy, aby je we krwi studzić, we krwi unurzać. Z krwi korona zdobi ich czoła i czaszki, leje się na stada krów i świń watahy. Zębami rwą mięso na strzępy i nie ma dla nich nic. Krwawina jest tej ziemi pokarmem. Na co zostało? Nawet nazwy nie ma. Pławna zostało napomknięte z robót zasiedlonych, repatriowanych i ekspatriowanych łachmaniarzy, pseudoaliantów, panów ocalonych do gnoju, deptanych na wiele sposobów, do utraty pamięci. Pławna spławione, Pławna spadające z nikąd. Ten moment w czasie, gdy dziecko kwili w modlitwach cichych. Gdybyż nas ominęli?… Eon dłonie rozpostarł. A dłonie jego z gałęzi świerkowych: tarmoszone, targane, nieswoje, doczepione jak u ptaszka odpustowego. A wody oceaniczne schodzą i opadają na wieczność. Eon do środka wstępuje, wchodzi na pokład, chór zwierząt podąża za nim: koń i nosorożec, i żyrafa, a słoń trąbi wejście jego. W nawie rozległej, mrocznej, w zapachu świątyni inkrustowanej, w kościelnej ciszy, nagle załopotało. Pod sklepieniem, między belkami, i nad balustradą, trzepotanie. – Co tam? – zdziwił się Eon i się zatrzymał… W brodę, srebrzyście spiralami wykutą, palec wskazujący zagłębia, zamyśla się i wypatruje. A choć głowę zadziera, nic. Więc przegania, odgania: – A kysz! Kysz! Latawcu skrzydlaty, cóżeś to nabroił, że z góry na mnie. A kysz! Czy znak masz dla mnie? Masz co? Cóż mam czynić? Czy mogę ląd mój stały cały pominąć i drugiego szukać? Azali mam wypływać? Eon szepcze „a kysz” i trzepotu wypatruje. Pustka. Ach, wypłynąć! Udać się i wypłynąć na czyste wody, niegdysiejsze wody, bezkresne, wolne, choć zapomniane. Patrzy Eon. Pustka. Drzewa. Pustka domów. Pustka stołów zastawionych do wieczerzy. Kości targanie. Psów węszenie, gdy w powietrzu po wszystkim. Aż nagle drgnęło. Drga. Drgnęło pod nogami. Drgnęło. Drży podłoga. Aby nie upaść. Aby nie bolało. Poczuł Eon. Drgnęło mocno! Opadło zaraz. I wstrząs! Wstrząs go powalił, rozproszył po pokładzie. Zakrzyknął i oni zakrzyknęli: – Opadamy! Eon podbiega do peryskopu. Oko wstawia. Co widzi? Horyzont idzie na dno! Wszystko na dno. Eon na sam dach się drapie, a sklepienie trzeszczy. Szelest! Szelest dobrej nowiny? A na poddaszu sucho. Znowu wstrząs! Wstrząs powala go, ale zaraz wstaje, znów upada, aby tylko nie stracić gruntu pod nogami. Zaklina: – A kysz! A kysz! Nagle pusto. Wymiecione. Gładko i pusto. Ani Gór Olbrzymich, ani domów wzdłuż drogi, ani bramy, ani kościoła i drzew. Pusto, bez pagórków, pól i rozmaitości ludzkiej. Tylko daleko. O, daleko! Daleko! Kiedy tak w Daleko wpatrzony jest Eon, to jakby wszędzie był Bóg. Dusza Eona: sucha, pustynna, zatroskana, bo gdzie wody obiecane, rozległe, słodkie ruczaje, ogrody kojące cieniem palm i chłodem? Gdzie fale pod dziobem i wiatr? Dusza Eona zacięta. Zacięta jeszcze bardziej. Eon patrzy: Daleko. Pusto. Korab wdarł się ostrzem dziobu w środek białych kamieni. Ostrze dziobu ugrzęzło i zastygło. Czoło Eona wysokie, marmurze przeorała pionowa zmarszczka. Tryskające czoło jego czyste przecięła zmarszczka, głęboka jak nigdy; cięta, oj, cięta do bólu. Eon schodzi pod pokład, pod sklepienie, pod więźbę, lecz szelestu nie słyszy. A gwar powraca. Zmarszczka czołem przechodzi na nos i na pierś, a usta przecina, jakby jego na pół chciała rozdwoić. Szelest? Ale inny. Nie z góry, lecz pod nogami. Szelest za każdym Eona stąpnięciem. Szelest po omacku. Stoi Eon. A szelest? Nagle z szelestu głos. Ale mowa niema! Powiada Eon: – A kysz! Sza! Coraz śmielej, głośniej: – A kysz!! Więcej szelestów, niby głosy ludzkie. Szelest w gwar przechodzi, w bulgot. Bulgocze! Pod nogami bulgot! Pod nogami rusza się, obłapuje! Co rusz potrąca! Eon na kolana pada. Rękami to chwyta, obłapuje, podnosi. Łyżka! Hełm! Kość! But! Kartofel! Pajda! Butelka! Czołga się Eon. Pokruszone… Księga? Podnosi się, Księgę z błota, ze szlamu, rękawem wyciera. Sypie się… Sypanie! Sypanie do góry pod światło. Otwiera się dziura w niebie! Patrzy Eon: Z dziury trzepot. Łeb świni uszami trzepocze! Nagle z ryja gołąb, też trzepocze! Eon księgę otwiera, głos wzruszony ku gołębiowi kieruje i powiada: – Zatem Posłańcem Pana jesteś! Na to on : – Nie wypuść z dłoni tego, co chwyciłeś i pochwyciłeś. Nie zaprzątaj głowy, a przeczytane podaj tym, którzy łakną i są spragnieni, ale nie przebaczyli. Nie upuść przebaczenia! Aby pustynia ożyła, nie będziesz żeglował, bo jesteś tu potrzebny, gdzie jesteś, gdzie chciałeś dopłynąć – jesteś. Zapamiętaj Eonie, aby wracać, nie trzeba uciekać.

To rzekłszy na koniec, ku okulusowi skrzydła rozwarł i odleciał, lecz zaraz zatrzymał się i trwał w rozpostarciu skrzydeł. Eon poczuł sercem całym, duszą całą, iż jest w rozpostarciu jego. Ręce uniósł, dłonie otworzył, aby rozpostarcie uchwycić i zatrzymać na zawsze nad nawami wszystkich rzeczy pospolitych, po które wzrok sięga. Powiada Eon: – Będę budował z dłoni i z serca, w statku osiadłym, muzeum podzielenia rozdzielenia na nowo poskładam, aby niesprawiedliwe podziałów trwanie, które nie stąd przyszło, ale z gmatwaniny, opowiedzieć. Nie będzie gmatwaniny. Będę zbierał. Dusze odnajdę. Ożyją szyny, jak onegdaj, świat nowy odpuszczę, a statek osadzony na skale, spławię na cztery strony świata bożego, który zobaczyć może każdy i każdy może Pławna dostąpić.