FORMAT LITERACKI nr 4

Tam, gdzie NIE rosły poziomki

Janusz Jano Mielczarek

Kościółek otaczała plątanina krzewów. Jego drzwi, z łuszczącymi się resztkami farby, zwisały z futryny podtrzymywane przez zardzewiały zawias. Między nimi a murem ciemniała szczelina, przez którą można było przecisnąć się do środka. Weszliśmy. Wokół była pustka.

Przyklękliśmy. W kącie, upstrzony ptasimi odchodami, strzępił się na wpół uschnięty krzew dzikiej róży. Z wnęki, obok której mógł być kiedyś ołtarz, zerwał się ku nam dziki gołąb, jakby chciał nas stąd przegnać. Na ziemi leżały w nieładzie kawałki desek zżerane przez robaki. Ze ścian sterczały gdzieniegdzie pokrzywione gwoździe, a ręka odłamana od drewnianej figury, wystawała spomiędzy liści łopianu, dzierżąc w niekompletnej dłoni drzazgi pozostałe z okładki ewangelii.

Wstaliśmy, przetarliśmy upocone twarze. W tym miejscu kiedyś modlili się ludzie. Też trudzili się, żeby tu dojść. Odpoczywali po drodze, posilali się, obmywali w strumieniu i pięli pod górę. Czy wszyscy rozpoczynający wędrówkę postawili stopy tutaj, za progiem, i dostąpili łaski modlitwy w kościółku na zboczu góry? Przecież na pewno byli wśród nich chorzy i kalecy, którzy osuwające się kamienie ścieżki forsowali na kolanach, prawie na leżąco. Co jakiś czas zmieniali pokrwawione opatrunki z podartych szmat i ruszali dalej. Ilu z nich zdołało donieść do tego miejsca swoje cierpienie, modły i błaganie o pomoc?

Czym jest dzisiaj – pośród zwojów tamtego bólu, zasuszonych cierpień i nadziei – nasza zbyteczność? Kaprys ludzi nienawykłych do zmagania się z surowymi prawami natury; nas, przybyszów z innych czasów, z dzisiaj? Czy nasze tu przyjście można porównać z trudem przebycia chociażby kilkudziesięciu metrów przez kalekę wspinającego się na kolanach do tej świątyńki? Do troski, z jaką rozsupływał zakrwawione szmaty i sprawdzał, czy może iść dalej? Rzęził powietrzem w przekrwionych oskrzelach, pluł na szydzącą z niego okolicę, ale ufał, że się nie podda, a skały nie zachichocą nad nim w sposób, w jaki poniżają pokonanych.

Moje dotychczasowe wyjazdy w góry zawsze niosły jakieś wyzwania. Teraz miało być sielsko i pocztówkowo. To, że skręciliśmy z głównego traktu do miejsca zapomnianego przez przewodniki, jest przypadkiem bez znaczenia. Skąd więc pytania, które zadaję sam sobie, a może ktoś zaczął mi zadawać? Przejęcie się losem nieznanych ludzi, których mogła ożywić tylko moja imaginacja? Po co na scenie, na której jedynym aktorem jest przysypiający w wyłomie muru gołąb, usiłuję inscenizować spektakl z przeszłości? Co lepiej przyjmie widownia cieni – sumienie czy wyobraźnię?

Podniosłem wzrok ku prześwitom w dachu, zasłoniłem twarz. „Może to w tym miejscu zapisywano kiedyś stronice Księgi Pytań, a zwietrzałe mury pod tiulami pajęczyn przechowują pamięć o modłach i ofiarach tu składanych, błaganiach o zdrowie i litość? Czy niesiono je do tego miejsca z tak wielką żarliwością, że przetrwały do dzisiaj?

Po co wysilam się, żeby rozszyfrować historię tego miejsca z zamazanej kliszy intuicji? Przecież to podobnie, jakbym ze śladów kropli krwi na toporze kata chciał odczytać nazwisko straconego. A może poszukuję siebie? Czy koło napędzane kiedyś strumieniem ludzkich losów zastygło w bezruchu na zawsze, czy sunie dalej niespostrzeżenie, a spopielała ziemia, na której moje stopy stoją niepewnie, wciąż przechowuje ludzkie losy, ich wiarę i zaklęcia, od których pękały kamienie?

Czynię tak, bo narzucają mi to miejsce, moje przekonania, sumienie, odczuwanie cierpienia drugiego człowieka, a może bojaźń przed własnym losem? Jeśli ominę te mury jak kiosk z hamburgerami, to znaczy, że moje człowieczeństwo leniło się tu na wakacjach. Że przemknęła tu tylko nadęta człekokształtnie, przeźroczysta poruszająca się substancja, która – opakowana w miejsca zbyteczność – nie dorównuje nawet szelestowi śmiecia foliowej torebki bezwolnej ruchom powietrza.

Obok, na murze był wydrapany, zanikający już napis po francusku: „Avez-vous apporte le corps – vous-avez une âme?”. Przyniosłeś ciało – gdzie masz duszę? Pokazałem go Ewie. Najpierw powtórzyła szeptem, a potem zapytała:

– Przyniosłeś?

– Jestem i wciąż pytam.

Wpatrzyłem się w oparty o ścianę krzyż. Podszedłem bliżej: na sczerniałym drewnie przebijały jaśniejsze plamy, które mogły być śladami po przytwierdzonej tu figurze Chrystusa. Gdzie była teraz? Co się z nią stało? Przymknąłem oczy; w myśli nierozproszonej obrazami usiłowałem szukać podpowiedzi. Ewa wyczuła to, nachyliła się i zasugerowała szeptem, że być może ludzie z tych stron, gdzieś w dolinie, w miejscu bardziej dostępnym, zbudowali nowy kościół, do którego przenieśli figurę.

Tak być mogło, ale krzyż połyskujący jeszcze gdzieniegdzie woskiem, którym kiedyś był nasączony, tutaj, wśród tych ruin-nie-ruin, nie przystawał do reszty. To nie były tylko połączone ze sobą kawałki drewna, choć tak wyglądały. On był tu śladem czasu zatrzymanego chwilowo, w przelocie, ale pozostał na wiele lat. Rozejrzałem się za resztką jakiejś nie do końca wypalonej świecy. Łudziłem się, że zapalona przywoła dawne obrazy tego miejsca, splecie projekcje z myśli i płomienia; poprowadzi ku skojarzeniom. Ogień zawsze przyciągał mój wzrok okrucieństwem i nieprzewidywalnością. Nieuchwytny, i dlatego pełen ułudy i znaczeń, które – mimo grozy – chciałoby się w nim odkrywać. Przed sobą miałem ślad materialny, ale on mógł być tylko częścią historii tego miejsca.

Gołąb sfrunął na krzyż. Kilkakrotnie przebiegł po nim czerwonymi zapałkami nóżek i powrócił na dawne miejsce. Zaskrzypiały drzwi; za nimi chmurą owadów ucztowało górskie lato. Mieliśmy odchodzić, gdy znad krzyża doszedł nas cichy, lekko schrypiały głos:

– Czego tu szukacie? – Zamarliśmy. W uszach zadudniła zbudzona nagłymi słowami cisza. Głos, choć cichy, brzmiał surowo: – Przywiodła was tu chciwość. – Gołąb poderwał się, jakby próbował ruszyć do lotu, ale po chwili podkulił tylko skrzydła i pozostał. – Szliście tu z nadzieją, że znajdziecie coś cennego, może nawet skarby?

Pociemniało mi w oczach i drżały ręce. „To niemożliwe… niemożliwe – myślałem jak w gorączce. – Nie, to dzieje się tylko w mojej głowie… tylko w niej… Podejście było męczące… Potem jeszcze te pytania… A teraz głos… Tak, oczywiście, to omam, jakimi góry potrafią kpić z intruzów przychodzących z miejsc, gdzie żyje się byle jak”.

Ewa spojrzała na mnie i przygładziła krótkie włosy.

„A więc ona… – usiłowałem z bezładu i szamotaniny myśli wyplątać nić, która na powrót połączy mnie z tym miejscem i wszystkim, co się tu dzieje”.

– Nie, to niesprawiedliwe… – rozejrzała się wokoło, jakby chciała wyśledzić miejsce, skąd dobywa się głos. – Ten kościółek zobaczyliśmy z daleka i wzbudził naszą ciekawość. To wszystko. Możemy zaraz stąd odejść.

– Zadaliście sobie tak wiele trudu tylko po to, żeby spotkać tu pustkę i zniszczenie.

– A jednak… – mówiła ściszonym głosem. Przełknęła ślinę, rozejrzała się dookoła. – Czy naprawdę jesteśmy tu sami…?

– Oczywiście. Reszta, to złudzenie waszej zadufanej, ludzkiej wyobraźni. Ludzie wymyślają historie podszyte okropnościami, jakby mało było nieszczęścia wokół. Góry, jaskinie i czyhające w nich niebezpieczeństwo są najlepszą scenerią dla tworzenia sytuacji grozy. A wszystko to dla pieniędzy, bo publiczność lubi się bać i dobrze za to płaci. Jedna z takich bajek przyszła z wami.

– Przyjechaliśmy z różnych krajów. Nie znaliśmy się.

– Kobieto, trudno uwierzyć, że dwoje ludzi ryzykuje daleką podróż tylko po to, żeby się poznać. Może jesteście kurierami i mieliście sobie coś do przekazania?

– Nie kłamałam.

– Przecież któreś mogło zakpić z drugiego?

– Ja mu wierzyłam.

– Zawsze tak bardzo ufasz ludziom?

– Nie, ale jego broniło to, co napisał. – Ewa wpatrywała się w miejsce, skąd dochodził głos. – Kpina jest grą ludzi płochych, pozerów. – Dotknęła mojego ramienia. – Ten człowiek pisze książki, a ja… – pochyliła się ku mnie – ja je polubiłam. Może nawet… pokochałam. – Zwilżyła wargi, nabrała oddechu. – Przez kilka miesięcy posyłaliśmy do siebie listy przez Internet. W tym kościółku jesteśmy przypadkowo. – Zamyśliła się. – A może tak nam się tylko wydaje?

– Mówisz, że ten milczący człowiek pisze książki? – Głos był teraz czysty i spokojny. – Ludzie niepotrzebnie komplikują sobie życie, oddając się temu żmudnemu i wyniszczającemu zajęciu. Ono jest nieubłagane, potrafi zawładnąć duszą i wyssać z człowieka wszystko, co w nim najcenniejsze. Wielu oddało za nie życie, a tych, co wciąż próbują pisać, nic nie jest w stanie powstrzymać. Niektórzy wierzą, że w ten sposób zostawią coś dla potomności. O, naiwni. Potomność nie oczekuje zaśmiecających świat symboli, jej do przetrwania potrzebne jest człowieczeństwo, najtrwalszy z kryształów. Bo ono jest treścią życia, a sami widzicie, jak wszystko pogrąża się w bezsens… – Gołąb uchylił powiekę, sprawdził naszą obecność i oddalił się w sen. – Wątpię, czy książki będą tu miały znaczenie, chociaż ty uważasz, że pisane ręką tego człowieka zasługują nawet na to, żeby je kochać. Świat pełen jest rzeczy wartych miłości. Musisz też pamiętać, że książka to także wytwór ludzkiego egoizmu, nazbyt rozbudowanego ego, samouwielbienia, a często także pychy.

– Ale piszący nie kryją tego, pokazują nam się takimi, jakimi są, zapraszają do kreowanych przez nich światów. Możemy je akceptować albo odrzucić…

– Kochać książki? Hm… dziwne, prawda? Ale skoro można zatracić się w miłości do ludzi, przedmiotów, gór, morza, pieniędzy, to pewnie do książek także.

Podziwiałem Ewę. Słowa tego dialogu dochodziły do mnie, jakby odbite od ścian, falowały, i zniekształcone spływały ku ziemi.

– Powiesz coś jeszcze o twojej miłości do książek?

– Wciąż jeszcze żegluję w tej szeleszczącej rzece unoszącej czytelnika ku morzu wyobraźni. Ta, pochodząca z książek, pomaga zatrzymać chwilę, spojrzeć w świat i w siebie.

– Narażasz się tym na kpinę? Wymykasz się z tłuszczy dającej usidlić się pozorami szczęścia, władzy, sztuki. Buntownicy skazują się na życie w samotności.

– Nikomu nie pozwalam włamać się do mojej wyobraźni, a więc także do tego, na co naprowadza książka. Tę napisaną przez niego dostałam przypadkowo, choć w przypadki nie wierzę. – Wskazała na mnie. – Miałam ledwie godzinę, żeby ją przekartkować. Zaciekawiła mnie. Odnalazłam go przez Internet, napisałam i poprosiłam o pomoc w jej zdobyciu. – Spojrzała na mnie wzrokiem tego słonecznego dnia unoszonego przez owady falujące w szczelinie drzwi. – Odpowiedział, że napisał tę książkę dla mnie. Naprawdę, to były pierwsze słowa, jakie mi przesłał. Pokochałam to jego kłamstwo za miłość do anonimowego czytelnika. Autor nie zna go, ale tamten poszukuje jego książki, a więc czegoś, czemu nadał życie.

– Mówisz o tym jak zakochana kobieta. – Głos dźwięczał teraz szlachetnym metalem. – Dobra książka powstaje z potrzeby podzielenia się z innymi tym, co się ma najlepsze. Jej treści potrafią poruszać się w czasie, w przestrzeni, nie są niczym ograniczone. To pewnie dlatego wielu ludzi nie może bez nich żyć.

– Jego książka przeniosła mnie w czasy, za którymi tęskniłam.

– Masz na myśli młodość? Czy przez dwadzieścia deka zadrukowanego papieru znowu stałaś się podlotkiem?

– Nie, ale pomogła mi pogodzić się z tym, co dosięga nas, nieuniknione.

– Wierzysz, że wytrwasz w tym przekonaniu, że za miesiąc lub dwa nie poczujesz się oszukana? – Gołąb zatoczył koło pod sufitem i ponownie usiadł we wnęce. – Życie człowieka naznaczone jest przemijaniem, jak wszystkiego. Wydaje mu się, że zawsze powinien być takim, jakim był rok temu, dziesięć, a tu, zupełnie niespodziewanie, zjawia się obok ktoś inny, niby podobny, ale z nową zmarszczką, bólami, zadyszką i coraz bardziej postrzępionymi nerwami. Możesz mu podać rękę, jak komuś potrzebującemu noclegu w twoim domu, albo bezskutecznie usiłować wyrzucić za drzwi. I powtarzać to codziennie.

– Czy książka może pomóc żyć? – zapytała Ewa, po dłuższym milczeniu.

– Jeśli jej treści sięgają do najbardziej nieprzeniknionej miazgi człowieczej, to pewnie to uczyni, jeżeli jednak jest ona jak oszołomiona ryba, która znalazła się na płyciźnie; ślizga się i rzuca po wilgotnym piasku, na którym zostawia tylko chwilowy ślad, to… spróbuj odpowiedzieć sobie sama. Tym, co przywiodło was na to spotkanie była wiara i zaufanie do słowa. Czyż nie jest ono najtrwalszą kładką od człowieka do człowieka?

To, co słyszałem, układało mi się na ramionach tkaniną przetkaną nitką szlachetnego metalu. Ale wewnątrz, jak wędrowca spragnionego łyku wody, piekła tajemnica krzyża. Tykała we mnie dźwiękiem zegara, który ma swój odrębny porządek czasu i któremu obojętne są pory dni i nocy. Usiłowałem się przełamać, drżałem, aż wreszcie wydusiłem z siebie:

– Co się stało z figurą, której ślady widać na krzyżu?

– Napiszesz kiedyś o tym w książce?

– Nie wiem – usta sztywniały mi w gorączce – czy Dusza Mojej Wyobraźni będzie gotowa do tego, żeby sięgnąć tam, gdzie – jak mówiłeś – jest dalej niż do najbardziej nieprzeniknionej miazgi człowieczej.

– Ale gdybyś chciał tego spróbować, to posłuchaj: niegdyś ukryli się tutaj ludzie prześladowani. Przymierali głodem, cierpieli choroby, ale wiara w życie była w nich niepokonana. Gdy najgorsze minęło, postanowili wrócić i odzyskać, co im zabrano. Odeszli. Wrócili, bo uznali, że tam, na dole, raźniej im będzie żyć z figurą.

– Dzięki Ci za sekret tego krzyża. Potrzebowałem go, żeby dalej tworzyć swoje opowieści i mieć nadzieję, że ktoś je przeczyta – mówiłem przez ściśnięte gardło, kaleczone słowami jak kolcami niedojrzałych kasztanów. – Wiem już, czyj głos słyszymy i wiem także, że powinniśmy pochylić się przed Tobą i ugiąć kolana.

– Nie kazałem wam tego czynić, to jest rozmowa przyjaciół. – Głos był spokojny.

– Tak, ale pierwszy raz słyszymy Ciebie osobiście, bez pośredników – wykrzyknąłem niemal.

– Przez lata przychodzili tu różni ludzie. Przynosili smutek i oddanie, uwielbienie i ból, ale także szyderstwa i kłamstwo. – Głos zamilkł i bałem się, że już go nie usłyszymy. – Wam nie towarzyszyły strach ani pycha, nie było fałszywego poddania się, ale miłość i pokora dla tworzenia. Tego właśnie, co jest sensem istnienia: książki, gołębia, pajęczyn na ścianie i świata. I choć nigdy tak nie czynię, dla was zrobiłem wyjątek.

– Tam, na dole, nikt nam nie uwierzy, że spotkaliśmy tu Ciebie – powiedziałem, wciąż nie mogąc opanować drżenia rąk.

– Nie rozgłaszajcie tego. Wyśledzą to miejsce z samolotów, wpadną tu z kamerami, wykrywaczami czegoś tam. Najpierw zniszczą to, co zostało, a potem będą prześcigać się w kłamstwach. Bo czas dzisiaj taki, że najlepiej sprzedaje się kłamstwo.

Zaległa cisza. Do szczeliny w dachu wsunęła się dłoń popołudniowego słońca i po jakimś czasie sięgnęła ramienia krzyża. Powietrze drżało świetlistym pyłem, jakby za chwilę miało nim wyzłocić biedę tego miejsca, a potem unieść go, aby promienny i lewitujący pozostał tak na zawsze.

– Czy to ty pisałeś o ojcu Domino z kościoła na krystalicznej skale w mieście Nepado? – Głos dochodził teraz z miejsca pod dachem, z okolic szczeliny przez którą wpadało słońce.

– Nie wiedziałem, że tak nazywało się to miasto.

– To skąd znałeś tamtą historię?

Wróciłem pamięcią do majowego dnia sprzed sześciu lat.

– Po dwudziestu pięciu latach wydałem moją drugą książkę. Poszedłem z potrzeby do klasztoru. Wychodząc, zatrzymałem się na schodach. – Słowa znowu burzyły mi się w gardle, zakleszczały. Ledwie mówiłem. – Niżej była zieleń parków, a w oddali ulica i dom z białego kamienia, w którym się urodziłem. Wtedy, nagle zerwał się wiatr.

– Uważasz, że to on przyniósł ci tę historię.

– Nie wiem, ale tak było.

– Byłeś nią tak zafrapowany, że nie dosłyszałeś nazwy miasta.

– W tamtej chwili wszystko wokół stało się nieważne – mówiłem coraz szybciej. – Notowałem tylko w pośpiechu to, co zasłyszała wyobraźnia. – Ponownie przeżywałem emocje sprzed lat. – W ciągu kilku minut musiałem zapisać usłyszane. – Potarłem skronie. – Potem, już w domu, do świtu napisałem tę historię o zakonnicy i człowieku ze szramami na dłoniach.

– Czy zawsze tak rodzą się twoje pomysły literackie?

– Nie, ten był wyjątkowy.

– A jak pojawiają się inne?

Przymknąłem oczy. Brnąłem przez piaszczystość liter, lepkość zdań i kłamstwa obrazów. Ledwie się z nich wyplątałem.

– Pierwsze słowo wychodzi z ciemności – zacząłem niepewnie – przyglądam mu się i pytam, czy mogę mu zaufać. Jeśli odważę się nadać mu sens, coś jakby przewodnictwo, to wtedy za nim wynurzą się kolejne. Ale muszę to robić w powadze i z pokorą, bo mała nieuwaga lub nieprzewidziany ruch rozerwie ten łańcuch, którego ogniwa zbudowane są z papierowej bibułki. – Przetarłem dłońmi twarz, ale pot dalej po niej płynął.

– Mówiłem już, że wybrałeś wyniszczające zajęcie.

– Ale czy mazaniem liter po ścianach można zapracować na to, żeby ktoś sięgnął po to, co się napisze? Co ulepi się z chwil przeżytych i z wyobraźni? – Uspokajałem się. – Ty, Panie, wiesz o tym najlepiej. – Dziki gołąb biegał po parapecie wnęki i nerwowymi ruchami rzucał ku nam głową, jakby dawał znaki, żebyśmy sobie poszli. Ośmielony już, zadałem jeszcze jedno pytanie, które dręczyło mnie od chwili, gdy poznałem historię figury z krzyża.

– Jak potoczyły się losy ludzi, którzy zabrali stąd Twoją figurę?

– Przebaczyłem im, ale sami skazali się na walkę i niepokój, bo figura, prawie jak sztandar, raz po raz przechodzi z rąk do rąk. Ci, którzy ją akurat posiedli, uważają się za wygranych. Ale w tym samym czasie przegrani ostrzą już piły i topory, żeby ją odzyskać. I tak to trwa i trwa.

– W imię miłości do Ciebie? – zapytałem niepotrzebnie, bo odpowiedzi już nie usłyszałem.

Gdy byliśmy na zewnątrz, Ewa sięgnęła po aparat fotograficzny, ale zaraz go schowała. Usiedliśmy pod nagrzaną słońcem skałą. Podała mi jabłko, a ja jej wodę. Milczeliśmy, a Jego głos i pył słoneczny wciąż były przy nas. Może nawet sięgały głębiej? Aż do tej naszej miazgi ludzkiej? Nie wiem, czy tak było, ale na pewno była to jedna z tych rzadkich chwil w życiu, której sens może nadać tylko milczenie.

Sięgnęliśmy po ekwipunek i powoli zaczęli schodzić w dół. Niedługo potem spojrzałem za siebie, ale kościółek skryła już gęstwina zieleni. „Za szybko – pomyślałem – przecież odeszliśmy ledwie dwieście, może trzysta kroków”. Wróciliśmy. Minęliśmy ścianę głazów, świerki, ale pewnie pomyliły nam się ścieżki, bo stąd też nie było go widać.
Obmyliśmy twarze w strumieniu.

– Chodźmy. – Ewa powiedziała to prawie szeptem. – Z dołu na pewno zobaczymy go znowu.

kwiecień–maj 2017