FORMAT LITERACKI nr 4

Przeciw powtórzeniu, czyli wokół credo

Monika Braun

„Serce potrzebuje bowiem mroku i ochrony przed światłem spraw publicznych,
aby jego racje mogły pozostawać tym, czym mają być: racjami i motywami
najbardziej wewnętrznymi, nienadającymi się do pokazywania”.
Hannah Arendt, O rewolucji

Kiedy byliśmy dziećmi, ja, moje rodzeństwo i kuzyni, dorośli pilnowali wspólnej modlitwy. Wychowałam się w rodzinie katolickiej, w której praktyki religijne traktowano poważnie, a związki z Najwyższym były rzeczywistością równie realną jak związki międzyludzkie. Zbieraliśmy się więc rano i wieczorem, podczas szczególnych świąt, tak kościelnych jak i rodzinnych, a także wtedy, gdy świat zdawał się wypadać ze swojej orbity, czyli gdy ludzie chorowali lub trafiali do więzień, pogoda była zła i nie spodziewano się dobrych zbiorów, wreszcie przed podróżą i po niej. Działo się to w różnych miejscach, szczególnie podczas wakacji w domu dziadków, z oczami zwróconymi ku zieleni otaczającego ich dom lasu, i ku firmamentowi, co było przecież bardzo stosowne dla budowania wertykalnych połączeń z Bogiem, albo też ku czerwieni, błękitowi i srebrzystej bieli obrazu Mehoffera przedstawiającego serce Jezusa, namalowanego na specjalne zamówienie rodziców mego ojca w czasie wojny, kiedy instancja poza- i ponadludzka wydawała się jedyną możliwą, by spodziewać się pomocy; historia obrazu była nieco sensacyjna i bardzo poruszająca, a jego obecność w rodzinie w czasach komuny wciąż traktowano jako cudowne panaceum na przeciwności losu. Spomiędzy dwóch szeregów wzlatujących ku niebu ognistych aniołów wyłaniał się jaśniejący Syn Boży i patrzył na nas, a my wypowiadaliśmy słowa zgodnym chórem.

Jak w Powrocie taty, gdzie dzieci mówią: „Ojcze nasz i Zdrowaś, i Wierzę,/ Dziesięcioro i koronki,/ A kiedy całe zmówili pacierze,/ Wyjmą książeczkę z kieszonki./ I litaniją do Najświętszej Matki/ Starszy brat śpiewa, a z bratem […] przyśpiewują dziatki”. Tak i my czyniliśmy. I nasze inkantacje wzlatywały ku niebu, i ku karmazynowym skrzydłom anielskim, ku Chrystusowi, zdającemu się lekko do nas uśmiechać. I czuliśmy, że wspólny akt powtarzania tego, co inni także powtarzali przed nami, buduje naszą siłę, jednoczy, tak aktualnie, z żywymi, jak i z tamtymi, których nie ma, lecz o których wiadomo, że spajały ich te same co nas repetycje. Ale Credo nie pamiętam. Tylko Wierzę, jak u Mickiewicza pojawiało się niekiedy, czyli Skład apostolski. Łatwiejsza wersja skondensowanej do dwóch rozbudowanych zdań esencji chrześcijaństwa, możliwa do pamięciowego opanowania, podczas gdy ta długa – nicejsko-konstantynopolitańskie wyznanie wiary – wymagała więcej uwagi przy wyliczaniu sekwencji prawd brzmiących nieco abstrakcyjnie, oderwanych od swego ewangelicznego kontekstu, poza tym przecież obrazowego, konkretnego i zmysłowego. Proste Wierzę było zbiorem pewników oddzielonych od zdarzeń i przeżyć bohaterów – bezdyskusyjnych, niewymagających argumentacji, wymagających za to respektowania, było dostępne maluczkim, upraszczało niepojęte, dawało się spamiętać.

Inne modlitwy miały formę prośby, błagania lub opowieści, konsolidowała je historia, pozwalająca wchłonąć ich sens, a ich siłę budowały obrazy oraz dzieje ludzi i istot niebieskich. Komponowane zwykle mową wiązaną, zapadały w pamięć rytmem i rymem. Kiedy „wstawały ranne zorze”, kiedy „Jezus malusieńki płakał wśród stajenki”, albo „wisiał na krzyżu Pan, stwórca nieba”, można było wyobrazić sobie te chwile, poczuć, co działo się wtedy, a przez to w jakiś sposób zrozumieć sens cierpienia, chwały, pokory, zachwytu. Pozwalały współczuć, a także odnieść jakoś tamte sytuacje do własnego życia, do ludzkich doświadczeń, przełożyć na ludzką miarę. „Wszelkie smutki można znieść, gdy ujmie się je w historię lub opowie o nich historię”, powiada Karen Blixen. Więc te wszystkie litanie, pieśni i suplikacje niosły pociechę. Tylko Credo dyktowało oschłe, niemal odarte z cielesności fakty. Był tam, co prawda, Syn Boży przyjmujący ciało z Maryi Dziewicy, zstępujący do piekieł, a potem wstępujący na niebiosa i zasiadający po prawicy Ojca, wszystko to jednak miało postać bardziej zapisu w zbiorze ustaw niż opowieści, z którą można by się zidentyfikować. Brzmiało surowo i obco.

A jednak wielu chce mieć swoje credo, chce ująć swe przeświadczenia i przeczucia w jakiś prosty, łatwy do poukładania sposób. Nie tylko te religijne. I nie jako historię – zbyt uczuciową jak na życiowy program, poddającą się rozmaitym interpretacjom – ale jako zbiór dyrektyw i reguł rządzących światem i ludzkimi czynami. Żeby się nie pogubiły, nie uległy wypaczeniu. Łatwo przecież przychodzi nam zapominać. Lepiej więc trzymać się czegoś, wykazać jakąś stałość i niezłomność światopoglądową. Nauczyć się tego na pamięć. I powtarzać, często powtarzać. Jak modlitwę właśnie. To ułatwia życie, taki gotowy algorytm, zestaw sądów, które są raz na zawsze. Stąd wszelkiego typu kodeksy, statuty, dekalogi (nie tylko ten Mojżeszowi nadany) i regulaminy, ale też bardziej zindywidualizowane prawidła, wszelkie więc porzekadła, przysłowia, political, professional i artiscic statements, hasła reklamowe i społeczne, nawet hymny i przyśpiewki. Również charakterystyczne powiedzonka niektórych ludzi. Raz sformułowane, przeważnie nie samodzielnie – jeśli w ogóle możemy sądzić, że cokolwiek bywa samodzielne, a nie powtórzone, zasłyszane, wydobyte z podświadomości – służy świetnie, by wypełniać myślową pustkę, własną i cudzą, nadaje się doskonale jako narzędzie pedagogiki rodzinnej, społecznej i zawodowej, może być rodzajem liczmana w towarzyskiej grze. Warto jednak zadbać, by było to krótkie właśnie jak skład apostolski. Zwięzłość usprawiedliwia braki w dowodzeniu, nieobecność niuansów, niedostatek obrazowości. Prawdy objawione nie wymagają wyjaśnień.

Nauczyciele, rodzice i politycy wiedzą o tym doskonale, powtarzając do znudzenia te same kwestie i wygłaszając te same slogany. Każąc dziatwie na pamięć zakuwać wiersze, daty i imiona bohaterów. Na bezmyślnym ich perpetuowaniu konstytuują swą władzę, uległość innych oraz świetne dopasowanie obu stron do społecznych norm i oczekiwań. Dyktatorzy właśnie na reglamentacji słów budują potęgę. Sowietyzacja dokonywała się między innymi w ten sposób, jak zauważa Kołakowski, że „rytualny frazes pozbawiony semantycznej wartości unieruchamia i zastępuje myśl wszelką”. Podobnie działo się w szaleństwie rewolucji francuskiej, kiedy to każdy, kto nie powtarzał, najlepiej jak najgłośniej, uznanych wówczas zasad – był wrogiem. I było tak w czasie innych przewrotów. Ale i bez geopolitycznych, krwawych wstrząsów ów „rytualny frazes” jest wygodniejszy i bezpieczniejszy w obsłudze niż myśl niepodległa. No i czy rzeczywiście mechanizm włączający replay uruchamia się wbrew woli odbiorców i do ich znudzenia? Może tylko tak się przez jakiś czas zdaje tym, którzy jednak z czasem nasiąkają gotową papką tekstów niewymagających refleksji, użytecznych w porozumiewaniu z innymi im podobnymi, przydatnych, gdy brak własnych rozwiązań i pomysłów – którzy automatycznie absorbują i replikują rzeczywistość. Tekstów stających się „lekcją do wydania”, ujmującą złożoność tej rzeczywistości w upraszczający schemat. Przy czym łatwość pozyskiwania „materiału” do różnych wersji językowego kuglarstwa na tym polu, biorąca się z podaży słów na skalę niedającą się oszacować od kiedy druk, radio, telewizja, a potem Internet zamieniły je w towar bez wartości, czyni coraz trudniejszym odróżnienie autentyku od falsyfikatu, idei własnej od cudzej. Stąd intersujące filozofów zapytywanie o autora, dzieło i plagiat oraz niezwykły rozwój i równocześnie niejaka daremność stosowania prawa autorskiego.

Sporo napisano o tych mechanizmach w odniesieniu do wielkich mocarstw i despotii. Wiedzą o tym historycy, językoznawcy i badacze kultury. Konstatacje Derridy, Foucaulta czy Baudrillarda są znane ludziom wykształconym. Rzecz wydaje się oczywista i dobrze przeanalizowana. Intelektualiści uśmiechają się z wyższością i myślą: nas to nie dotyczy. A jednak frazy: „niezbywalne prawa”, „wolność wyboru”, „prawa jednostki”, podobnie jak: „wszystkie drogi prowadzą do Rzymu” czy „ja jestem Zmartwychwstaniem i Życiem”, oraz nieskończone ciągi innych jeszcze prawd, sformułowań-wytrychów i gotowych recept wracają jak fala głębinowa wydobywająca się morza ludzkich myśli w najbardziej elitarnych gronach i wysmakowanych dziełach. Szczególnie że właśnie tak zwane elity czują się w języku pewnie, często zbyt pewnie. Mają skłonność do sądów arbitralnych i lekceważenia zdań odmiennych od własnego. Cierpią często na coś w rodzaju syndromu krasomówczej arogancji. Nie tyle mówią, ile wygłaszają. A przecież właśnie w ich ustach ciągłe repetycje, nawet najpiękniejszych i najwznioślejszych sformułowań, brzmiących z pozoru czysto i prawdziwie, często oddzielają te sformułowania od ich pierwotnego sensu i powagi. I rzecz nie w tym, że owe słowa pozbawione są wartości, lecz że ową wartość odbiera im bezmyślność albo zadufanie użytkowników.

Ale osobnik o uformowanym stosunku do świata, a przede wszystkim ten chcący za takiego uchodzić, chętnie sięga po „mądre, głębokie słowa”. Wymawiając je, czuje się lepiej ze sobą, spodziewa się szacunku od innych. Nawet jeśli jego opinie i wyznawane wartości przyjmują ostatecznie kształt banalny, wyświechtany, zapożyczony z mediów i cudzych wypowiedzi, powielają w pokraczny sposób internetowy miszmasz. Dziś może to być „jesteś tego warta” albo „obudź w sobie wewnętrzne dziecko”, które to wezwania moi studenci włączają do swoich odkrywczych – jak im się zdaje – wywodów. Dawniej sięgnęliby po „cukier krzepi”, a może „bimber przyczyną ślepoty”. Niechby i po Hegla czy Marka Aureliusza. Niekiedy to wszystko jedno. Kto zresztą jest świadom, że posługuje się cudzymi słowami, że powiela truizmy i slogany? Lub, co gorzej, zamienia słowa w pustosłowie. Jeśli zapożycza je z literatury, a nie propagandy czy reklamy, to może nieco lepiej, ale – po pierwsze – to rzadkie, po drugie często czerpane z kiepskiego jej sortu. Własne rzekomo wypowiedzi są często zlepkiem czegoś, zwykle nie wiadomo czego, ale będącego pod ręką, łatwego w stosowaniu, niewymagającego samodzielnych umysłowych zmagań. „Barbarzyństwo rodzi się z ciasnoty wyobraźni i konformizmu, powiada Stempowski”.

W każdym razie stylowo jest mieć credo. Posiadając je, można wydać się większym indywidualistą, człowiekiem myślącym. Chętnie formułują je Brigitte Bardot („Czuję się zdecydowanie bardziej zwierzęciem niż człowiekiem. Mam wprawdzie człowieczy wygląd i człowiecze wady, ale w głębi duszy jestem zwierzęciem”) i Montaigne („Mądrość zadowala się tym, co jest”). Każdemu wolno, jeśli filozofowi to i celebrytce, nawet jest to pożądane. Credo Kierkegaarda brzmiałoby: „Tam, gdzie jest rozum, nie ma wiary i tam, gdzie jest wiara – nie może być jej racjonalizacji”, a Susan Sontag w swoim Dzienniku pod datą 23 listopada 1947 roku pisze: „Wierzę: a) że nie ma boga osobowego ani życia po śmierci; b) że najbardziej godną pożądania jest możliwość bycia szczerą wobec siebie, czyli Uczciwość”; potem pojawiają się jeszcze podpunkty do „h”, z pominięciem „f” i „g”, co nasuwa czytelnikowi myśl, że za literkami kryją się jakieś tajemnicze wyznania. Rozpiętość tych oświadczeń – mających określać byt i świadomość, regulować komunikację z innymi, stanowić fundament myśli i czynów – jest zaiste nieskończona. Od naiwnych komunałów po patetyczne enuncjacje, od zdań emocjonalnych do wyważonych. W skrajnych przypadkach przybierają one niekiedy formę Mein Kampf albo Katechizmu Robespierre’a. Ich zróżnicowanie tkwi u podstaw wielu konfliktów jednostek i grup, skutkuje często wojnami religijnymi, rewolucjami, pogromami, segregacją rasową oraz religijną, i niedającą się określić liczbą innych aktów przemocy. Im twardsze i rygorystyczniej egzekwowane pewniki, tym przeważnie więcej animozji, nienawiści, pogardy i okrucieństwa, i tym mniejsza, zdaje się, skłonność do słuchania innych niż własne oświadczeń. Samo słuchanie zresztą, niezbędny składnik porozumiewania się, także z własnym wnętrzem, jest coraz trudniejsze w rejwachu współczesności.

Pamiętając o proporcjach, nie mogę jednak zlekceważyć różnicy między usiłowaniem wyrażenia indywidualnych przekonań a uzurpacją czy symulacją takowych. Rozległe przestrzenie dzielą koncentrujące rozum i wolę wysiłki ku odnalezieniu sensu oraz sposobów jego wyrażania, ku ustaleniu hierarchii wartości, ku wypowiedzeniu prawdy, czymkolwiek by nie była dla jej poszukiwaczy, tracących wzrok i siły podczas umysłowych peregrynacji, jak powiedzmy Spinoza, a tępym powielaniem czyichś słów i myśli. Jest też ogromny rozziew pomiędzy wszelkiego autoramentu zbiorowymi „wyznaniami wiary”, będącymi również narzędziami indoktrynacji, manipulacji i agresji, dokonywanymi i wywieranymi przez instytucje, organizacje czy państwa, a tymi, które są domeną jednostek. Nie przypadkiem znane Herbertowskie frazy – „powtarzaj stare zaklęcia ludzkości bajki i legendy/ bo tak zdobędziesz dobro którego nie zdobędziesz/ powtarzaj wielkie słowa powtarzaj je z uporem/ jak ci co szli przez pustynię i ginęli w piasku” – dotyczą człowieka samotnego. I, co ważne, mowa jest w nich o bajkach i legendach, o tych formach zatem, w których to losy bohatera są źródłem wzorów w życiu przydatnych – nie o instrukcjach i wytycznych. Wielu ludzi, mając czyste i szlachetne intencje, poszukuje ładu w świecie ducha i materii oraz próbuje go ująć w lapidarną formę. Także w formę modlitwy lub jej podobną. Jej zwięzłość jest „oddzielaniem plew od ziarna”, po to, by żaden zbędny element nie zaśmiecał wizji i by dała się ona powtórzyć bez naruszania idei. Powtórzenie zaś może mieć walor retorycznego wzmocnienia, może pogłębiać rozumienie i ożywiać przekonania, nie będzie zaś przytępiać i odzierać ze znaczeń. Tym bardziej przepraszam Sontag, Montaigne’a i Kierkegaarda, z których jasną i suwerenną myślą nie wchodzę w polemikę, za umieszczenie ich we wcześniejszym fragmencie moich rozważań. Jednak chcę pamiętać, że niebezpieczeństwo myśli zastygłej i powielonej czyha na każdego i wszędzie – tym bliżej, im słodszy wydaje się smak niesionego w wyznaniach i deklaracjach porządku, im cudowniejsze są doznania wspólnych modłów, okrzyków i skandowań, im intensywniejsza duma z jasno sformułowanych przekonań i większa niezgoda na jakiekolwiek odmienne.

Wiedział to Kartezjusz, kiedy pisał: „Jeśli chcę nareszcie coś pewnego i trwałego w naukach ustalić, to trzeba raz w życiu z gruntu wszystko obalić i na nowo rozpocząć od pierwszych podstaw”. Jego intelektualno-racjonalne credo przypomina, że wszelka pewność jest podejrzana, że tylko wątpienie i nieustanna weryfikacja prawd odziedziczonych jest jedynym możliwym dla cogitans hominem podejściem. Że szukanie pewników nie odbywa się na drodze konsensusu i przyklaskiwania już istniejącym ustaleniom, ale na drodze walki i niezgody na to, co zastane. Wymaga także zadawania pytań płynących z zaciekawienia światem i dociekliwości. Ale żadne credo o nic nie pyta, ono po prostu wie i oznajmia.

Credo, czyli „wierzę w to”, i jeszcze „ufać, powierzyć”. W słowniku łacińsko-polskim księdza Floriana Bobrowskiego (Wilno 1841) „credo znaczy ironiją”, a także credere – „zaufać”, i dalej: „puścić się na morze” (to przenośnie), „stoczyć bitwę, pożyczyć pieniądze”; również: „pożyczam, daję”. Credulus, od credo pochodzący, znaczy „łatwowierny na złą stronę” i „łatwowierna nadzieja”. Credo jest więc taką deklaracją, za sprawą której cedujemy na kogoś własne wybory – nawet jeśli ten ktoś czy coś to „wyższa racja”, „racja stanu”, „konieczność dziejowa” czy „prawo natury” – okazujemy się naiwni i podatni na cudze wpływy, powierzamy Innemu decyzję, wyruszamy na morze chybotliwą łodzią, licząc na łut szczęścia, wiedząc jednak, że siła żywiołu zrobi z nami, co zechce. To, o czym potocznie sądzimy, iż jest kwintesencją porządku i pewności, sumą przekonań nienaruszalnych i dobrze przemyślanych, zbiorem zasad świadomie ułożonych i wyznawanych, w istocie skrywa nierzadko niepewność, błądzenie po wzburzonych wodach, brak krytycyzmu i wnikliwości, a przede wszystkim potrzebę podparcia się czyimś autorytetem. Po prostu infantylizm.

Mieć credo, wygłosić credo, jego credo – brzmi szlachetnie i sprawia, że o wyznającym myślimy jako o wewnętrznie zorganizowanym i światopoglądowo uformowanym człowieku, podczas gdy analiza łacińskiego słowa i uważna obserwacja konkretnych przypadków ujawniają, że ów monolit jest kruchy, normy oświadczane – pożyczone, nie przemyślane, ale nałożone jak kostium teatralny: szatki będące dodatkiem do żywej istoty, transformujące ją w kogoś innego. A, że pożyczę ironii od mojego ulubionego ekofilozofa Henry’ego Davida Thoreau, „niewielu znam mężczyzn, wiele zaś surdutów i spodni”. Ta powierzchowność przybieranych póz i ubiorów uderza u wielu pryncypialnych głosicieli rozmaitych credo. Nie jest ono ich duszą i ciałem, ale pozorem osłaniającym myślową pustkę, a w każdym razie brakiem odwagi w niezawisłym dochodzeniu sedna. Słusznie więc współczesny Amerykaninowi polski badacz zabarwia swoje lingwistyczne eksplikacje szczyptą ironii. Cóż, strojenie się w cudze piórka, rezygnacja z szansy na dociekanie prawdy, na wiedzę i samodzielność, na samostanowienie i choćby próbę wyartykułowania siebie, wreszcie brak wstrzemięźliwości i pokory w gadaniu – mogą wywoływać uśmiech politowania.

Moje wczesne wspomnienia są przyjemne: i zbiorowe modlitwy, i poczucie, że jesteśmy razem, ale też, że nasze myśli i wola kierują się ku czemuś, co nas przekracza. Że powtarzając po raz enty te same słowa, w istocie tworzymy coś nowego, przypominamy sobie o tym, co ważne i podstawowe – o życiu duchowym, wolności jednostki od ideologicznego przymusu, a w końcu o pięknie, płynącym z modlitewnej frazy – a co, w czasach, o których mówię, latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego już stulecia, nie było oczywiste w skarlałym, ocenzurowanym i regulowanym życiu publicznym. Modlić się z oddaniem, szczególnie razem modlić, po trosze znaczyło wtedy „staczać bitwę”, idąc językoznawczym tropem podpowiadanym przez Bobrowskiego. Już samo suwerenne mówienie, niepoddane państwowej kontroli, nosiło znamię czegoś wywrotowego.

A jednak, owo wspólnotowe doznanie, kiedy to moc zdawała się tajemniczo rodzić z wersów razem wypowiadanych i powtarzanych, jak i wiele późniejszych przeżytych przeze mnie zbiorowych emocji – gdy obecność innych, mówiących i czyniących tak samo, zachwycających się podobnie, dających poklask tej samej idei czy osobie, zwolnionych już z wyboru, bo przecież wszyscy to robią – z czasem wzbudziło moją podejrzliwość. Piękno aniołów w ordynku na obrazie Mehoffera zaczęło mi się z czasem kojarzyć z pięknem innych ordynków: harcerskich, wojskowych i w ogóle wszelkich, formowanych z istot odzianych w uniformy i w to, co je przypomina, uniformizując właśnie osobniki nieaspirujące do własnego zdania, gotowe sprzedać własną odrębność za uspokajające poczucie jedności i godnie reprezentujące je odzienie. Anielska czerwień z tamtego wizerunku niepokojąco łączyła się w mojej wyobraźni z barwami strojów żołnierskich, liberii służby, z mundurkami szkolnej dziatwy, habitami i ornatami. Ich militarna urawniłowka śmieszyła mnie i budziła niechęć. Kolory, kroje i zdobienia mówiły językiem ostentacyjnych repetycji.

W ostatnich latach coraz częściej przypomina mi się Wróg ludu Ibsena, czyli doktor Stockmann, który – choć miał słuszność – nie miał jej z perspektywy innych, bo głosił ją samotnie i przegrał, odnosząc co najwyżej moralne zwycięstwo pokonanego. Myślę też o ostatniej scenie Nosorożca Ionesco, w której Bérenger – jedyny już człowiek pośród tłumu przemienionego w nosorożce (te też w cudownie barwnych „mundurach”) – krzyczy: „Przeciwko całemu światu będę się bronił, przeciwko wszystkim, będę się bronił! Jestem ostatni, do końca będę człowiekiem! Ja nie kapituluję!”. Powszechność określonych praktyk, także językowych, jako certyfikat ich słuszności? Jakby było społecznym glejtem wypowiadanie czegoś z innymi, jak inni, niejako dla innych, trochę więc na pokaz, w formie demonstracji przynależności i manifestacji dla potwierdzenia własnego stanowiska – takie wymachiwanie chorągiewką na wiecu. A powiada Hannah Arendt: „Serce potrzebuje […] mroku i ochrony przed światłem spraw publicznych, aby jego racje mogły pozostawać tym, czym mają być: racjami i motywami najbardziej wewnętrznymi, nienadającymi się do pokazywania”. To, co ważne, może być wypowiedziane tylko językiem płynącym z najgłębszych pokładów jestestwa, przy użyciu słów najtroskliwszych i dobrze rozważonych, być może już wcześniej przez innych stosowanych, niebędących jednak ich powierzchowną formą, ale rdzeniem. Takie dopiero łączą nas z czasem i przestrzenią, z ludźmi i absolutem. Wymawianie takich wyrazów jest tym „haftem”, o którym pisał Benjamin Lee Whorf, „wyszytym na głębszych procesach świadomości, bez których niemożliwe byłoby jakiekolwiek porozumiewanie się, sygnalizowanie czy symbolizowanie”.